309, 1. (1 - 399)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tytu�: "KOMPLEKS POLSKI"autor: TADEUSZ KONWICKitekst wklepa�: happy@idn.org.plLektura szkolna dla klas maturalnychSERIA Z TUKANEMKOMPLEKS POLSKIWYDAWNICTWA ALFAWARSZAWA 1990Ilustracja na ok�adce: Jan LenicaProjekt znaku graficznego serii: Miros�aw TokarczykRedaktor serii: Marek S. NowowiejskiRedaktor techniczny: Zofia JagielskaCopyright e 1977 6y Tadeusz KonwickiPierwodruk:Warszawa 1977 Niezale�na Oficyna WydawniczaWyd. 1 oficjalne (krajowe):Wydawnictwa ALFA 1989ISBN 83-7001-275-2* * *Stoj� w ogonku przed sklepem pa�stwowej firmy �Jubiler"i jestem dwudziesty trzeci. Nied�ugo kuranty warszawskieoznajmi� godzin� jedenast� przed po�udniem. Wtedy szcz�kn� zamki wielkich metalowoszklanych drzwi i my, zakatarzeni klienci, wtargniemy do wytwornego wn�trza, oczywi�cie wtargniemy w pe�nej dyscyplinie, nie burz�c kolejno�ci ogonka utrwalonej przez d�ugie kwadranse czekania.Jest lekko mro�ny dzie� wigilijny. Dzie� na pograniczu sp�nionej jesieni i sp�nionej zimy. Dzie� te� jakby sp�niony. Nie roz�wietlony do ko�ca, mglisty, �lamazarny. Zab��kane p�atki �niegu �egluj� w lodowatym powietrzu jak nasiona topoli. Tramwaje zbijaj� si� w stada na tej szerokiej magistrali i dzwoni� �a�o�nie. Znany, powszechnie szanowany �ebrak rozsiada si� na trotuarze ko�o salonu jubilerskiego. Wyci�gn�� przed siebie nogi, rozkraczy� je w p�yciutkim zwiewnym �niegu i straszy nimi wra�liwych przechodni�w. Ale ja wiem, �e te plastykowoniklowe protezy s� puste w �rodku i cho�by przymarz�y do chodnika, nasz �ebrak nie zazna ch�odu. T�umy przechodni�w sun� nieprzerwanie wzd�u� �cian. Czasem kto� na kogo� wpadnie i odejdzie bez przeproszenia, zatopiony w swoich my�lach. Czasem kto� kogo� potr�ci krzy�akiem choinki i bluzgnie nieprzystojnym s�owem, czasem zn�w kto� podchmielony stoczy si� na jezdni�, ale szybko powstanie i ruszy w drog�. Zwyk�y, wigilijny dzie�.Ten dzie� pe�znie przez niedu�� planet� malutkiego uk�adu s�onecznego. Planeta nazywa si� Ziemi�, jest jajem skalnym wype�nionym p�ynn� law�, a pokrytym z wierzchu cienkimi warstwami wody oraz powietrza, czyli lotnej mieszanki tlenu, wodoru, azotu i kilku jeszcze pierwiastk�w, kt�re kiedy� mog� zagrozi� jej istnieniu. Na tej planecie zbiegiem wielu szcz�liwych okoliczno�ci powsta�o �ycie na podstawie bia�ka i to �ycie po milionach lat wykreowa�o istoty rozumne, kt�re nazywaj� siebie lud�mi i do kt�rych ja, pisz�cy te s�owa, mam zaszczyt nale�e�. Ludzko��, czyli suma rozumnych mieszka�c�w Ziemi, stworzy�a cywilizacj�, co nam pozwala rozumie� wszech�wiat, a w�a�ciwie nie rozumie� go kompletnie, co pomaga zwalcza� stare nieszcz�cia ludzkiej egzystencji i co tworzy coraz gro�niejsze nowe, co wypu�ci�a cz�owieka na kr�ciutkie spacerki w kosmos i odebra�a mu nadziej� na wielkie podr�e do j�dra tego kosmosu. Trzeba te� doda� informacj� najistotniejsz�: �ycie na Ziemi podlega dziwnej pulsacji, jej rytm wyznaczaj� tak niezwyk�e formy przemiany energii, jak narodziny i �mier�, jak dojrzewanie i starzenie si�, jak istnienia i nieistnienia.Jestem zmuszony do tych kilku pobie�nych obja�nie�, poniewa� spodziewam si�, �e jaki� egzemplarz ksi��ki, kt�r� mozolnie pisz�, trafi do r�k, czu�ek albo do komputer�w innych stworze� rozumnych, co zjawi� si� przypadkiem w naszej galaktyce, stworze� rozumnych z centralnych region�w wszech�wiata, z eleganckich dzielnic metropolii Pana Boga, istot m�drzejszych i lepszych od nas, szlachetnych nadludzi wymy�lonych i wymarzonych przez cz�owieka. A pisz� z takim ambitnym, w�a�ciwie nawet niezwyk�ym zamiarem tylko dlatego, �e znudzi�o mnie ju� porozumiewanie si� z bli�nimi, bra�mim�drcami i idiotami, bra�miprorokami i szubrawcami, bra�midr�czycielami i ofiarami.Ten dzie� wigilijny przynosi nam. Ziemianom, co roku jak�� magiczn� nadziej�, budzi w nas dziwne i podniecaj�ce przeczucie, o�ywia w nas t�sknot� za nieznan� praojczyzn�. W ten dzie�, rozpoczynaj�cy zim� albo lato, urodzi� si� dwa tysi�ce lat temu pewien cz�owiek, kt�rego uznali�my za Boga, to znaczy zawsp�tw�rc� niezrozumia�ej budowli wszech�wiata, cz�owiek, kt�ry, wedle naszych wierze�, po�redniczy mi�dzy nami a budz�c� groz� tajemnicz� nadrz�dno�ci�. Tego dnia stoj� otulony w ciep�y ko�uch pod sklepem z wyrobami jubilerskimi nazwanym bez szczeg�lnej finezji �Jubilerem". Jestem dwudziesty trzeci w ogonku, a za mn� przytupuje skostnia�ymi nogami jeszcze zedwadzie�cia os�b. Ja r�wnie� dr�� leciutko, cho� okrywa mnie sute futro baranie. Ale ja dr�� z emocji. Dr�� w oczekiwaniu tego dnia, tych kilkunastu niezwyk�ych godzin, kt�re przynios� - by� mo�e - dla mnie i dla nas wszystkich decyduj�ce rozwi�zanie.- Patrz pan, jaki zdrowuch - mamrocze mi w ko�nierz ko�ucha g�st� par� stoj�cy za mn� jegomo��. Pokazuje za�zawionymi od ch�odu oczami wystawow� szyb�. - A� grzech patrze�.Rzeczywi�cie, przez zakurzone szk�o wida� zarys kobiecej twarzy. Ciemnow�osa dziewczyna o troch� nieprzyzwoitych ustach patrzy sepiowym spojrzeniem na nieweso�� ulic�.- W sam raz, ale nie dla nas - powiadam melancholijnie.- A co to, my gorsi od innych?Spod futrzanej czapeczki u mego rozm�wcy stercz� d�ugie,mocno siwe w�osy, m�odzie�ow� mod� opadaj�c a� na ko�nierz granatowej kurtki z pomara�czowymi wypustkami.- Mo�e i nie gorsi - wzdycham. - Metryka, metryka tylkopowoli ekspiruje.- Ja, panie, czuj� si� m�ody.- Ale jako� nie uchodzi.- Pan mnie nie pami�ta, a ja pana znam.- Co� jakbym sobie przypomina�.- Nie m�cz si� pan. Znam i ju�. Przyjdzie pora, to opowiem. Ju� zaczynam �a�owa� k�opotliwego s�siedztwa. A pan w futrzanej czapeczce u�miecha si� dwuznacznie. Z jego d�oni zwisa p�aska torba sk�rzana, tak zwana pederastka. Ni to mapnik oficerski, ni to saszetka z kosmetykami.- Zapali pan?- Dzi�kuj�.- Dzi�kuj�: tak, czy dzi�kuj�: nie?- Dzi�kuj�: tak.Przypalamy mozolnie papierosy, zerkaj�c na szyb�. Dziewczyna ci�gle patrzy przed siebie. A tam, na skrzy�owaniu, chmara ludzi przepycha tramwaj w bezpieczne miejsce, bo zabrak�o pr�du. Nawet dobrze jedzie, a� przybija na z��czach szyn jak prawdziwy poci�g.- Wszystko czytam, co pan napisze - powiada s�siad z cieniem nieprzyjemnego u�miechu.- Mo�e nie warto czyta� - b�kam skromny i za�enowany.- Przyjdzie pora, to opowiem.Do czo�a kolejki zbli�a si� staruszka w wytartym, cienkimp�aszczyku. I ona ma na zsinia�ych policzkach srebrzyste �zy, wyci�ni�te przez przymrozek.�� Ja jestem inwalidka - zaczyna p�aczliwie, ale ogonek milczy wzgardliwie. Wi�c ociera dziuraw� r�kawiczk� �zy. - Tak mnie nogi bol�, tak bol�, �e ledwie chodz�.Przest�puje z nogi na nog� i rzeczywi�cie, te nogi wygl�daj� jak dwie wierzbowe k�ody. Ale ogonek to ignoruje. Tylko pani w za du�ej pelisie, w za du�ym kapeluszu i w za du�ych kozaczkach rzecze ironicznie:- Ja te� nie jestem ju� m�oda, a stoj� w kolejno�ci.Staruszka ociera �zy.- M�� umar� w zesz�ym roku. Sama z dzie�mi zosta�am.A renta taka ma�a, �e wy�y� nie spos�b.- Ludzie, wpu�cie pani� bez kolejki - odzywa si� m�odycz�owiek o wygl�dzie studenta, a drugi, pewnie kolega, wielki grubas w rozche�stanej sk�rzanej wiatr�wce, potakuje z aprobat�. Ogonek zwiera si� cia�niej; broni dost�pu do eleganckich drzwi, spowitych leniw� warszawsk� rdz�. Stara kobieta, pochlipuj�c, przesuwa si� nieznacznie w nasz� stron�. Zajmuje dobre strategicznie miejsce obok lito�ciwych student�w.- Pan to wyszed� na ludzi - mruczy s�siad ogarni�ty swoj� maniack� my�l�. - Kto by si� spodziewa�.- Panie, nie ma czego zazdro�ci� - odpowiadam z przykro�ci�.- Duszek, poznaj pana Konwickiego - s�siad kiwa d�oni� na swego s�siada.Wymieniam u�cisk prawicy z facetem odzianym staromodniez elegancj� lat pi��dziesi�tych. Pan Duszek liczy sobie ko�o dw�ch metr�w wzrostu, a i r�ka jego skry�aby z �atwo�ci� pi�ciokilowy odwa�nik.- No to i ja si� przedstawi�. Kojran jestem - uchyla futrzanej czapeczki dotychczas anonimowy s�siad. - Nic panu moje nazwisko nie m�wi - stwierdza bez rozczarowania.- Co� jakbym sk�d� pami�ta�.- Pan tak m�wi z grzeczno�ci, panie K. - u�miecha si� pob�a�liwie Kojran.- Dobrze by�oby co� wprowadzi� do organizmu - wtr�capan Duszek.- Najpierw trzeba oswoi� kolejk�. Patrz pan, panie K., ona chyba zasn�a - Kojran fioletowym uchem wskazuje wystaw�.Dziewczyna ci�gle jeszcze patrzy na ulic�, cho� wznowiono ju� ruch i tramwaje, znowu w stadach, sun� ci�ko w stron� DworcaCentralnego.- Zapad�a w letarg. Ja to znam " powiada kaszla� pan Duszek. Wielkie k��by pary z jego ust lec� ponad g�owami ogonka.- Ona ma wyrzuty sumienia.Na wielkim rondzie przy skrzy�owaniu szerokich ulic �nie�ny wiatr miota ogromnym �wierkiem przebranym za choink�. Le�ne drzewo szarpie si� na wszystkie boki jakby k�aniaj�c si� czterem stronom �wiata, jakby chc�c si� urwa� z uwi�zi, z tej kamiennej niewoli. Czerwone szklane bombki sypi� si� obficie na tory tramwajowe niczym zmarzni�te owoce jarz�biny.- M�j kolega to Francuz - powiada szeptem student, a tenrudy grubas w rozpi�tej kurtce sk�rzanej chyli uprzejmie g�ow�.- Bonjour, monsieur - odk�ania si� Kojran. - Qa m?- Bardzo dzi�kuj� - rzecze po polsku Francuz z silnymakcentem.- Co pan tu u nas porabia?- On jest anarchist� - wyja�nia student. - Policja ju� mu depta�a po pi�tach. Uciek� wi�c do Polski.- Witamy w naszym pi�knym kraju.Francuz wyg�asza kr�tkie przem�wienie w ojczystym j�zyku.- On m�wi - t�umaczy student - �e dawniej ka�dy m�odyEuropejczyk powinien by� jecha� do Pary�a. Dzi� je�dzi si� do Warszawy.- Wielki to dla nas zaszczyt - k�ania si� jeszcze raz Kojran, anarchista r�wnie� sk�ada ceremonialny uk�on.- Warto strzeli� dzioba - wzdycha pan Duszek.- Przyjdzie pora, to strzelimy. Co� pan tak zdr�twia�, panie K.?- Niech pan spojrzy: czerwony �nieg pada.- Jaki tam czerwony. Od neonu nabra� koloru. Na cud panczeka?Pod kamienn� tablic�, gdzie podczas wojny rozstrzelano pi��dziesi�ciu zapomnianych ludzi, przygasa i rozpala si� od nowa parafinowy znicz w zielonym s�oiku.- Tak, ma pan racj�. Czekam na cud.9Je�liby spojrze� na nas... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl charloteee.keep.pl
tytu�: "KOMPLEKS POLSKI"autor: TADEUSZ KONWICKitekst wklepa�: happy@idn.org.plLektura szkolna dla klas maturalnychSERIA Z TUKANEMKOMPLEKS POLSKIWYDAWNICTWA ALFAWARSZAWA 1990Ilustracja na ok�adce: Jan LenicaProjekt znaku graficznego serii: Miros�aw TokarczykRedaktor serii: Marek S. NowowiejskiRedaktor techniczny: Zofia JagielskaCopyright e 1977 6y Tadeusz KonwickiPierwodruk:Warszawa 1977 Niezale�na Oficyna WydawniczaWyd. 1 oficjalne (krajowe):Wydawnictwa ALFA 1989ISBN 83-7001-275-2* * *Stoj� w ogonku przed sklepem pa�stwowej firmy �Jubiler"i jestem dwudziesty trzeci. Nied�ugo kuranty warszawskieoznajmi� godzin� jedenast� przed po�udniem. Wtedy szcz�kn� zamki wielkich metalowoszklanych drzwi i my, zakatarzeni klienci, wtargniemy do wytwornego wn�trza, oczywi�cie wtargniemy w pe�nej dyscyplinie, nie burz�c kolejno�ci ogonka utrwalonej przez d�ugie kwadranse czekania.Jest lekko mro�ny dzie� wigilijny. Dzie� na pograniczu sp�nionej jesieni i sp�nionej zimy. Dzie� te� jakby sp�niony. Nie roz�wietlony do ko�ca, mglisty, �lamazarny. Zab��kane p�atki �niegu �egluj� w lodowatym powietrzu jak nasiona topoli. Tramwaje zbijaj� si� w stada na tej szerokiej magistrali i dzwoni� �a�o�nie. Znany, powszechnie szanowany �ebrak rozsiada si� na trotuarze ko�o salonu jubilerskiego. Wyci�gn�� przed siebie nogi, rozkraczy� je w p�yciutkim zwiewnym �niegu i straszy nimi wra�liwych przechodni�w. Ale ja wiem, �e te plastykowoniklowe protezy s� puste w �rodku i cho�by przymarz�y do chodnika, nasz �ebrak nie zazna ch�odu. T�umy przechodni�w sun� nieprzerwanie wzd�u� �cian. Czasem kto� na kogo� wpadnie i odejdzie bez przeproszenia, zatopiony w swoich my�lach. Czasem kto� kogo� potr�ci krzy�akiem choinki i bluzgnie nieprzystojnym s�owem, czasem zn�w kto� podchmielony stoczy si� na jezdni�, ale szybko powstanie i ruszy w drog�. Zwyk�y, wigilijny dzie�.Ten dzie� pe�znie przez niedu�� planet� malutkiego uk�adu s�onecznego. Planeta nazywa si� Ziemi�, jest jajem skalnym wype�nionym p�ynn� law�, a pokrytym z wierzchu cienkimi warstwami wody oraz powietrza, czyli lotnej mieszanki tlenu, wodoru, azotu i kilku jeszcze pierwiastk�w, kt�re kiedy� mog� zagrozi� jej istnieniu. Na tej planecie zbiegiem wielu szcz�liwych okoliczno�ci powsta�o �ycie na podstawie bia�ka i to �ycie po milionach lat wykreowa�o istoty rozumne, kt�re nazywaj� siebie lud�mi i do kt�rych ja, pisz�cy te s�owa, mam zaszczyt nale�e�. Ludzko��, czyli suma rozumnych mieszka�c�w Ziemi, stworzy�a cywilizacj�, co nam pozwala rozumie� wszech�wiat, a w�a�ciwie nie rozumie� go kompletnie, co pomaga zwalcza� stare nieszcz�cia ludzkiej egzystencji i co tworzy coraz gro�niejsze nowe, co wypu�ci�a cz�owieka na kr�ciutkie spacerki w kosmos i odebra�a mu nadziej� na wielkie podr�e do j�dra tego kosmosu. Trzeba te� doda� informacj� najistotniejsz�: �ycie na Ziemi podlega dziwnej pulsacji, jej rytm wyznaczaj� tak niezwyk�e formy przemiany energii, jak narodziny i �mier�, jak dojrzewanie i starzenie si�, jak istnienia i nieistnienia.Jestem zmuszony do tych kilku pobie�nych obja�nie�, poniewa� spodziewam si�, �e jaki� egzemplarz ksi��ki, kt�r� mozolnie pisz�, trafi do r�k, czu�ek albo do komputer�w innych stworze� rozumnych, co zjawi� si� przypadkiem w naszej galaktyce, stworze� rozumnych z centralnych region�w wszech�wiata, z eleganckich dzielnic metropolii Pana Boga, istot m�drzejszych i lepszych od nas, szlachetnych nadludzi wymy�lonych i wymarzonych przez cz�owieka. A pisz� z takim ambitnym, w�a�ciwie nawet niezwyk�ym zamiarem tylko dlatego, �e znudzi�o mnie ju� porozumiewanie si� z bli�nimi, bra�mim�drcami i idiotami, bra�miprorokami i szubrawcami, bra�midr�czycielami i ofiarami.Ten dzie� wigilijny przynosi nam. Ziemianom, co roku jak�� magiczn� nadziej�, budzi w nas dziwne i podniecaj�ce przeczucie, o�ywia w nas t�sknot� za nieznan� praojczyzn�. W ten dzie�, rozpoczynaj�cy zim� albo lato, urodzi� si� dwa tysi�ce lat temu pewien cz�owiek, kt�rego uznali�my za Boga, to znaczy zawsp�tw�rc� niezrozumia�ej budowli wszech�wiata, cz�owiek, kt�ry, wedle naszych wierze�, po�redniczy mi�dzy nami a budz�c� groz� tajemnicz� nadrz�dno�ci�. Tego dnia stoj� otulony w ciep�y ko�uch pod sklepem z wyrobami jubilerskimi nazwanym bez szczeg�lnej finezji �Jubilerem". Jestem dwudziesty trzeci w ogonku, a za mn� przytupuje skostnia�ymi nogami jeszcze zedwadzie�cia os�b. Ja r�wnie� dr�� leciutko, cho� okrywa mnie sute futro baranie. Ale ja dr�� z emocji. Dr�� w oczekiwaniu tego dnia, tych kilkunastu niezwyk�ych godzin, kt�re przynios� - by� mo�e - dla mnie i dla nas wszystkich decyduj�ce rozwi�zanie.- Patrz pan, jaki zdrowuch - mamrocze mi w ko�nierz ko�ucha g�st� par� stoj�cy za mn� jegomo��. Pokazuje za�zawionymi od ch�odu oczami wystawow� szyb�. - A� grzech patrze�.Rzeczywi�cie, przez zakurzone szk�o wida� zarys kobiecej twarzy. Ciemnow�osa dziewczyna o troch� nieprzyzwoitych ustach patrzy sepiowym spojrzeniem na nieweso�� ulic�.- W sam raz, ale nie dla nas - powiadam melancholijnie.- A co to, my gorsi od innych?Spod futrzanej czapeczki u mego rozm�wcy stercz� d�ugie,mocno siwe w�osy, m�odzie�ow� mod� opadaj�c a� na ko�nierz granatowej kurtki z pomara�czowymi wypustkami.- Mo�e i nie gorsi - wzdycham. - Metryka, metryka tylkopowoli ekspiruje.- Ja, panie, czuj� si� m�ody.- Ale jako� nie uchodzi.- Pan mnie nie pami�ta, a ja pana znam.- Co� jakbym sobie przypomina�.- Nie m�cz si� pan. Znam i ju�. Przyjdzie pora, to opowiem. Ju� zaczynam �a�owa� k�opotliwego s�siedztwa. A pan w futrzanej czapeczce u�miecha si� dwuznacznie. Z jego d�oni zwisa p�aska torba sk�rzana, tak zwana pederastka. Ni to mapnik oficerski, ni to saszetka z kosmetykami.- Zapali pan?- Dzi�kuj�.- Dzi�kuj�: tak, czy dzi�kuj�: nie?- Dzi�kuj�: tak.Przypalamy mozolnie papierosy, zerkaj�c na szyb�. Dziewczyna ci�gle patrzy przed siebie. A tam, na skrzy�owaniu, chmara ludzi przepycha tramwaj w bezpieczne miejsce, bo zabrak�o pr�du. Nawet dobrze jedzie, a� przybija na z��czach szyn jak prawdziwy poci�g.- Wszystko czytam, co pan napisze - powiada s�siad z cieniem nieprzyjemnego u�miechu.- Mo�e nie warto czyta� - b�kam skromny i za�enowany.- Przyjdzie pora, to opowiem.Do czo�a kolejki zbli�a si� staruszka w wytartym, cienkimp�aszczyku. I ona ma na zsinia�ych policzkach srebrzyste �zy, wyci�ni�te przez przymrozek.�� Ja jestem inwalidka - zaczyna p�aczliwie, ale ogonek milczy wzgardliwie. Wi�c ociera dziuraw� r�kawiczk� �zy. - Tak mnie nogi bol�, tak bol�, �e ledwie chodz�.Przest�puje z nogi na nog� i rzeczywi�cie, te nogi wygl�daj� jak dwie wierzbowe k�ody. Ale ogonek to ignoruje. Tylko pani w za du�ej pelisie, w za du�ym kapeluszu i w za du�ych kozaczkach rzecze ironicznie:- Ja te� nie jestem ju� m�oda, a stoj� w kolejno�ci.Staruszka ociera �zy.- M�� umar� w zesz�ym roku. Sama z dzie�mi zosta�am.A renta taka ma�a, �e wy�y� nie spos�b.- Ludzie, wpu�cie pani� bez kolejki - odzywa si� m�odycz�owiek o wygl�dzie studenta, a drugi, pewnie kolega, wielki grubas w rozche�stanej sk�rzanej wiatr�wce, potakuje z aprobat�. Ogonek zwiera si� cia�niej; broni dost�pu do eleganckich drzwi, spowitych leniw� warszawsk� rdz�. Stara kobieta, pochlipuj�c, przesuwa si� nieznacznie w nasz� stron�. Zajmuje dobre strategicznie miejsce obok lito�ciwych student�w.- Pan to wyszed� na ludzi - mruczy s�siad ogarni�ty swoj� maniack� my�l�. - Kto by si� spodziewa�.- Panie, nie ma czego zazdro�ci� - odpowiadam z przykro�ci�.- Duszek, poznaj pana Konwickiego - s�siad kiwa d�oni� na swego s�siada.Wymieniam u�cisk prawicy z facetem odzianym staromodniez elegancj� lat pi��dziesi�tych. Pan Duszek liczy sobie ko�o dw�ch metr�w wzrostu, a i r�ka jego skry�aby z �atwo�ci� pi�ciokilowy odwa�nik.- No to i ja si� przedstawi�. Kojran jestem - uchyla futrzanej czapeczki dotychczas anonimowy s�siad. - Nic panu moje nazwisko nie m�wi - stwierdza bez rozczarowania.- Co� jakbym sk�d� pami�ta�.- Pan tak m�wi z grzeczno�ci, panie K. - u�miecha si� pob�a�liwie Kojran.- Dobrze by�oby co� wprowadzi� do organizmu - wtr�capan Duszek.- Najpierw trzeba oswoi� kolejk�. Patrz pan, panie K., ona chyba zasn�a - Kojran fioletowym uchem wskazuje wystaw�.Dziewczyna ci�gle jeszcze patrzy na ulic�, cho� wznowiono ju� ruch i tramwaje, znowu w stadach, sun� ci�ko w stron� DworcaCentralnego.- Zapad�a w letarg. Ja to znam " powiada kaszla� pan Duszek. Wielkie k��by pary z jego ust lec� ponad g�owami ogonka.- Ona ma wyrzuty sumienia.Na wielkim rondzie przy skrzy�owaniu szerokich ulic �nie�ny wiatr miota ogromnym �wierkiem przebranym za choink�. Le�ne drzewo szarpie si� na wszystkie boki jakby k�aniaj�c si� czterem stronom �wiata, jakby chc�c si� urwa� z uwi�zi, z tej kamiennej niewoli. Czerwone szklane bombki sypi� si� obficie na tory tramwajowe niczym zmarzni�te owoce jarz�biny.- M�j kolega to Francuz - powiada szeptem student, a tenrudy grubas w rozpi�tej kurtce sk�rzanej chyli uprzejmie g�ow�.- Bonjour, monsieur - odk�ania si� Kojran. - Qa m?- Bardzo dzi�kuj� - rzecze po polsku Francuz z silnymakcentem.- Co pan tu u nas porabia?- On jest anarchist� - wyja�nia student. - Policja ju� mu depta�a po pi�tach. Uciek� wi�c do Polski.- Witamy w naszym pi�knym kraju.Francuz wyg�asza kr�tkie przem�wienie w ojczystym j�zyku.- On m�wi - t�umaczy student - �e dawniej ka�dy m�odyEuropejczyk powinien by� jecha� do Pary�a. Dzi� je�dzi si� do Warszawy.- Wielki to dla nas zaszczyt - k�ania si� jeszcze raz Kojran, anarchista r�wnie� sk�ada ceremonialny uk�on.- Warto strzeli� dzioba - wzdycha pan Duszek.- Przyjdzie pora, to strzelimy. Co� pan tak zdr�twia�, panie K.?- Niech pan spojrzy: czerwony �nieg pada.- Jaki tam czerwony. Od neonu nabra� koloru. Na cud panczeka?Pod kamienn� tablic�, gdzie podczas wojny rozstrzelano pi��dziesi�ciu zapomnianych ludzi, przygasa i rozpala si� od nowa parafinowy znicz w zielonym s�oiku.- Tak, ma pan racj�. Czekam na cud.9Je�liby spojrze� na nas... [ Pobierz całość w formacie PDF ]